Świadectwa o Ojcu Honoriuszu

Wystarczyło, jeżeli po prostu był

         Po moim przyjeździe do Poznania (był to chyba 1975 rok) szukałam możliwości kontynuowania pracy z młodzieżą. Podpowiedziano mi Ojca Honoriusza jako dobry punkt kontaktowy, więc któregoś popołudnia poszłam do dominikanów. Przestudiowałam spis telefonów przy zakrystii, no i dzwonię. Usłyszałam miły, ciepły głos:
           - Gdzie pani jest?
           - Siedzę przy zakrystii.
           - Zaraz tam będę.
         I zjawił się moim zdumionym oczom niesłychanie elegancki pan w beżowych spodniach i beżowym sweterku - jakiś profesor uniwersytetu. Witam się, mówię, że przyjechałam do Poznania, jestem tą a tą, nie pamiętam co o sobie opowiadałam, ale na pewno, że chciałabym włączyć się w coś, pomóc... On słucha i słucha. W końcu mówię:
          - Naopowiadałam Ojcu tyle rzeczy, a przecież Ojciec mnie nie zna, mogłam wszystko nakłamać!
        I pamiętam, że on położył rękę na mojej ręce i powiedział:
          - Te oczy nie kłamią.
         Tak zaczęła się nasza znajomość i nasz kontakt. Ojciec Honoriusz skupił wokół dominikanów nas, aktorów. Robiliśmy przepiękne rzeczy, tam właśnie wystawialiśmy Miłosza, były spotkania wieczorne, poezja - i on wszędzie był. Ojciec nosił się nawet z zamiarem stworzenia teatru. Teatr ten miał mieć imię Andrzeja Jawienia. Skupialiśmy się wokół Ojca Honoriusza; wiem po prostu, że to były jakieś cudowne rzeczy. Oprócz tego, że Miłosz szedł zawsze przy kompletach, spotykaliśmy się tak dla siebie, przy poezji...
         Wtedy wybucha ten stan wojenny nieszczęśliwy. U dominikanów zrobiła się jakaś baza dla ludzi cierpiących, a także dla tych, którzy chcieli pomagać. Przychodziłam tam dzień w dzień. Było rozdawnictwo paczek, leków, porady prawne. Nigdy nie zapomnę - byłam wtedy jeszcze w Teatrze Polskim - jak zjawił się Ojciec Honoriusz i wytaszczył ze swojego samochodzika masę szamponów!
           - Przecież wy tego nie macie, a bardzo potrzebujecie!
         Były różne, dla dzieciaków, tłuszczących się włosów i dla suchych, całą masę tego przywiózł. Innym razem rozbawił mnie swoim zafrasowaniem, bo nic dla mnie nie miał, a lubił przychodzącym sprawiać przyjemności. Zapewniałam że to zupełnie niepotrzebne!
           - Ale bodaj lizaka pani dam!
         On był zjawiskiem niepowtarzalnym. Rozsiewał wokół siebie coś takiego, że człowiek chciał znów i znów przychodzić, żeby razem coś robić, albo po prostu być razem. Tych kontaktów było dużo, ale tak naprawdę wystarczało, jak przyszedł uśmiechnął się, po prostu był.
        W pamięci pozostał mi jeszcze jeden straszny dzień - 13 maja, dzień zamachu na Ojca Świętego. Był pełen kościół, ludzie modlili się. Złapałam Ojca Honoriusza i mówię:
           - Ojcze, co będzie, co będzie?
        A on ujął różaniec i powiedział:
           - W tym cała nadzieja.
        Dzień wypadku Ojca Honoriusza był trzecim tragicznym dniem naszej znajomości. Byłam na jego ostatniej mszy świętej, o dwunastej trzydzieści, zawszę na tę godzinę przychodziłam do Dominikanów. Z jego rąk przyjęłam komunię świętą. Po mszy pojechał...
        Czy to było zabójstwo? Straszną rzeczą jest rzucać takie oskarżenie. Mogło to być zabójstwo, mógł być i wypadek. Ale dziwny wypadek; na prostej drodze, w jasny dzień, podobno za strzeżonym przejazdem - nie wiem, co o tym myśleć. Słyszałam, że podjęto starania o ponowne zbadanie sprawy, może coś jednak da się ustalić. Chrostowskiego z nim nie było, nie ma świadków wydarzenia. Tak więc, nie wiadomo. Tę tajemnicę zabrał ze sobą do grobu. W każdym razie gdyby wtedy, podczas mszy pogrzebowej sprzed ołtarza padło jakieś mocniejsze słowo, nie wiem czym by się to skończyło. Bogu dzięki nie padło.
        Przez długi czas, ile razy przychodziłam do kościoła, spojrzenie mimo woli biegło ku zakrystii z nadzieją, że zaraz wyjdzie Ojciec Honoriusz. Strasznie go było brak przez długi, długi czas.

Krystyna Feldman - aktorka